22 listopada nakładem wytwórni For Tune ukazała się pierwsza z dwóch zapowiadanych Kwartetu Jana Ptaszyna Wróblewskiego pod wspólnym tytułem "On The Road".
Na "On The Road vol.1" znajdziemy nagrania koncertowe Jan Ptaszyn Wróblewski Quartet z lat 2003–2020, pochodzące z koncertów w Klubie Perspektywy w Ostrowcu Świętokrzyskim (2003), Domu Kultury Chemik w Kędzierzynie-Koźlu (2003) oraz z Podlasie Jazz Festival w Białej Podlaskiej (2020), osobiście wybrane przez saksofonistę.
Są to cztery kompozycje Ptaszyna: "Altissimonica", "Seans na niepogodę", "Inwersja" i "Po wielkim niżu" oraz opracowanie utworu Kurta Weilla: "Moritat".
Nagrania zostały dokonane prze kwartet, który wraz z liderem tworzą: Wojciech Niedziela (fortepian), Jacek Niedziela-Meira lub Andrzej Święs (kontrabas) i Marcin Jahr (perkusja).
materiały prasowe:
GENERAŁ POLSKIEGO JAZZU
obszerne fragmenty wywiadu Krzysztofa Balkiewicza z Janem Ptaszynem Wróblewskim.
> K.Balkiewicz: W jednym z wywiadów Jerzy Duduś Matuszkiewicz powiedział, że początek grania jazzu, w jakim stylu zaczyna się grać, ma istotny wpływ na dalsze wybory muzyczne. Jak wygląda to w Pana przypadku?
J. P. Wróblewski: W czasach amatorskich grałem głównie swing, ale to były jakieś tam próbki. Rzeczywiście – to, kiedy się wchodzi i to, w co się wchodzi – to zostaje jako jakaś sympatia. Ale potem – to z czym ma się do czynienia, kiedy się wkracza w zawodowstwo stanowi jak gdyby drugi start. Ja znajdowałem się na tym przełomie miedzy jednym a drugim. Grając z Komedą, wszedłem w jazz nowoczesny, ale bawiłem się później niejednokrotnie w tradycyjne poczynania. Grywałem nawet z Old Timersami, był duet z Pawłem Tartanusem, było Towarzystwo Nostalgiczne Swingulans, Chałturnik… – sporo było tego. Traktowałem to jednak jako rozrywkę, jako odskok… Rzeczywiście u mnie ten swing plącze się znacznie częściej niżbym przypuszczał…
> Jak zdefiniowałby Pan swój styl?
Trudno powiedzieć. Najwięcej w moim graniu jest chyba hard bopu. Ale – stąd parę nowinek doszło, a stamtąd parę nowinek – trudno byłoby tego uniknąć. Na pewno mam jeszcze naleciałości nawet ze swingu, ale w żaden sposób nie chciałbym klasyfikować swojego stylu. Głównym obszarem moich zainteresowań był jednak hard bop.
> Czy jeśli ktoś jest nowoczesnym muzykiem, to może zachwycać się jazzem tradycyjnym?
Jak najbardziej! Mam paru ulubieńców grających jazz tradycyjny, a niektórych cenię nawet wyżej niż późniejszych modernistów.
> Jak to wytłumaczyć?
Zawsze jest coś za coś. Jazz tradycyjny był strasznie prosty – niemal banalny, ale interpretacyjnie, barwowo i tak dalej – to było o niebo do przodu przed tym, co się dzieje dzisiaj. Dzisiaj ludzie nie mają czasu myśleć o detalach, a wtedy tak się myślało. Armstrong myślał o każdej nutce z osobna.
> Czyli można czerpać ze starych mistrzów i przetwarzać ich twórczość na swoje własne nowoczesne myślenie?
Można przetwarzać, ale można po prostu lubić tych muzyków. Zresztą niech mi ktoś pokaże lepszego pianistę od Arta Tatuma. Nie ma! To jest stare, ale dalej słucha się z otwartą gębą. Wielu jest takich muzyków… Nie wiem też, czy spotkałem lepszego klarnecistę od Benny Goodmana.
> Mimo że to jest już właściwie historia…
Tak, ale to jest perfekcyjne. To się nie zestarzeje!
> Zauważyłem, że kiedy słucha się wybitnego artysty, to przestaje mieć znaczenie w jakim stylu gra. W ogóle się o tym nie myśli. Sprawa stylu jako takiego, schodzi na drugi plan – to w ogóle nie jest istotne.
Oczywiście. Zresztą te stylistyczne sprawy bardzo często przeplatają się. Zasadą jazzu jest to, że styl to człowiek. Każdy powinien mieć swój własny styl. Niestety, ostatnio często tak bywa – to jest chyba wadliwy system szkolenia – że ze szkoły wychodzą powiedzmy saksofoniści, z których dziesięciu gra dokładnie tak samo. Pamiętam ten mój najbardziej burzliwy okres, czyli lata 50. – tam się nie dało pomylić dwóch muzyków. Nie dało się pomylić Buda Powella, Horace Silvera czy też któregokolwiek innego pianisty – Petersona czy kogo byśmy nie wzięli. Na saksofonach Phil Woods czy Julian Cannonball Adderley – to były zupełnie dwa różne brzmienia.
> Pana brzmienie jest rozpoznawalne po pierwszej nucie. Jak to się dzieje?
Każdy, wchodząc w granie, siłą rzeczy nastraja się do czegoś, co mu jest potrzebne – akurat taką barwę lubi, a takiej nie – w związku z tym wszystko się do tego dostosowuje: gęba, ustnik, stroik – potem trudno jest to zmienić.
> Czyli brzmienie zależy także w pewnym zakresie od stroika?
Tak. Stroik daje się przystosować, ale niektóre stroiki po prostu mi nie odpowiadają. Jak nie mam odpowiedniego stroika, to gęba nie zadziała – zatka się instrument – nie ruszy. Kropka.
> Czy można powiedzieć, że w jazzie istnieją style narodowe, np. czy istnieje jazz skandynawski?
Nie… To znaczy niby istnieje, ale ja tego określenia nie znoszę. Dostaję piany na pysku, jak ktoś mi mówi o eurojazzie. Dlatego, że w moich latach, jak pamiętam, eurojazz polegał na tym, że europejscy jazzmani nie potrafili grać tak jak amerykańscy, więc szpanowali jakimiś niby symfonicznymi utworami, innymi trzecimi nurtami i twierdzili, że to jest oryginalne i to właśnie jest eurojazz. Nie – to jest jazz, który nie jest jazzem. Ale skandynawski… trudno powiedzieć… Coś tam z tych ich ludowych nastrojów na pewno gdzieś wyłaziło i wyłazi, może nie wszędzie, ale gdzieniegdzie. Styl dotyczy jednak danego muzyka, niekoniecznie kraju.
> A polski jazz?
Istnieją w naszym jazzie jakieś polskie cechy, które są dla nas wspólne – na pewno. Możemy nawet sobie z tego nie zdawać sprawy.
> U Komedy jest pierwiastek liryzmu słowiańskiego, polskiego.
Ja tego tak nie wyróżniam – dla mnie to jest liryzm Komedy, a nie polski. Tak, liryzm Komedy jest oryginalny, bardzo oryginalny…
> W historii jazzu było kilku gigantów, którzy zmienili świat jazzu – Armstrong, Ellington, Parker, Davis, Coltrane.
Niestety, nie ma ich zbyt wielu.
> Który z nich był dla Pana najważniejszy?
Jeśli miałbym mówić nie o uczeniu się, tylko o słuchaniu, to zawsze na pierwszym miejscu będę stawiał Davisa. W jego graniu jest jednak coś takiego, co go wyróżnia ze wszystkiego – jest to cholernie przekonywające – cokolwiek by grał. Bo Davis w pewnym momencie grał z zespołami, które były zwyczajnymi rockowymi – a nie jazzowymi – zespołami. Ale on grał jazz! Jest bardzo wielu ludzi, których uwielbiam. Spośród samych tenorzystów nie wiem nawet kogo miałbym wymienić – czy Rollinsa, czy Coltrane’a, czy Webstera… W każdym z nich jest coś fajnego.
> A muzyk, który najbardziej fascynował Pana jako wykonawcę, jako saksofonistę?
To się zmieniało. Na pewno na początku był Rollins, ale potem to już Coltrane. Nie wiem, kogo by jeszcze wymienić…
> Czy jest szansa, żeby w światowym jazzie pojawił się rewolucjonista, który pchnie jazz na całkiem nowe tory? Czy też możliwości się już wyczerpały?
Mam nadzieję. O wyczerpaniu nie ma mowy – możliwości są przepastne i cały czas otwarte.
> Niektórzy twierdzą, że Coltrane, w sensie rozwoju, doprowadził jazz do końca.
Nie do końca – doprowadził do jakiejś granicy na tym kierunku, w który sam patrzył. Ale potem pojawiło się w post-Coltrane’owskich rzeczach bardzo wiele nowych elementów. Nie wiem czy to idzie do przodu, czy nie. U nas troszeczkę się tak przyjęło, że jak ktoś gra free – bez harmonii, to jest to bardziej nowoczesne. Nieprawda! Wcale nie musi tak być. Nie wiem, jakie elementy decydują o tym, co jest rzeczywiście nowoczesne. Naprawdę trudno powiedzieć.
> Kogo wyróżniłby Pan ze współczesnych muzyków światowych?
To jest trudne. W ostatnich latach tylu się namnożyło muzyków, że przestałem się w tym orientować. Na pewno wszyscy coś potrafią, ale który z nich zostanie na dłużej, trudno powiedzieć. Z tych najmłodszych nie wyróżniłbym nikogo. Z poprzednich okresów to Joe Henderson, Joe Lovano i Jerry Bergonzi.
> Jak opisałby Pan współczesny jazz w Polsce?
Idzie w różnych troszeczkę kierunkach, bo są zespoły ściśle atonalne – zresztą niektóre z nich bardzo ciekawe. Są zespoły, które próbują grać no… – jeśli powiedzielibyśmy, że konwencjonalnie, to byłaby gruba przesada – ale w oparciu o konwencję, z bardzo dużymi odskokami harmonicznymi, rykoszetami, diabłami, czortami – tych wynalazków jest do diabła i trochę. Jedni to robią lepiej, drudzy gorzej. Ale w sumie muzyków jest ogromna ilość, bardzo dobrych, tylko nie wiadomo czy to wszystko w jakiś sposób wreszcie przełamie się na jakiś wyraźny nowy kierunek... Chociaż moim zdaniem pewne kierunki już są, bo jednak jakby to nie nazywać – straight ahead, czy zwyczajny jazz – one się jednak bardzo różnią od tego co było grane wcześniej. Bardzo często dominują sprawy poszukiwania nowości, oryginalności, zaznaczenia się na rynku. Czasami jest to jakieś przedumane – Warszawskie Jesienie itd. – wbrew pozorom to też jest komercjalizm. Ludzie często zapominają o tym, co im się podoba, a zaczynają spekulować. Niektórzy próbują przedstawiać siebie jako jakichś proroków, którzy grają coś, czego nigdy nie było – a potem nagle się uspokajają…. Ale takie właśnie próby cały czas są, żeby się przebić. Właściwie wcale się temu nie dziwię, bo muzyków jest tłum – przebicie się jest cholernie trudne. Są cały czas pewne tematy, które są u nas bardzo rozchwytywane. Takim szaleństwem do przesady było granie Chopina i Komedy. Tych płyt powstało tyle, że... No, nie były chyba aż na tyle potrzebne.
> Czego Pan obecnie słucha?
Z przykrością muszę stwierdzić, że słucham przeważnie tylko tego, co mi jest potrzebne do Trzech kwadransów jazzu. Czasu jest już coraz mniej… Nie błądziłem ostatnio po nowych płytach, chociaż wiem, że mam zaległości i powinienem to trochę nadrobić. Brakuje mi poza tym wielu tych wspaniałych… już właściwie weteranów, którzy – nie wiem z jakich względów – po prostu zamilkli.
> Panie Janie, skąd się wziął Pana drugi pseudonim – „Generał polskiego jazzu”? Jak się wpisze w internecie frazę – „Ptaszyn Generał polskiego jazzu”, to wyskakuje tysiące stron z tym określeniem, na przykład „Generał polskiego jazzu przybył tu i tu”, „Generał polskiego jazzu tego dnia zagra ze swoim kwartetem”, itd.
Pierwsze słyszę…